Jak Pan wspomina szkołę za czasów Pańskiej kadencji? Jak wtedy szkoła wyglądała? Jakie były zwyczaje, wyjazdy?
Dobrze wspominam, miło. Przyjemnie mi się pracowało. To jest pytanie, na które można bardzo długo odpowiadać. Nie jeździliśmy wtedy za granicę – to jeszcze nie te czasy… Natomiast tradycją były już wyjazdy do Zwardonia i wycieczki klasowe. Każda klasa wyjeżdżała przynajmniej raz na kilkudniową wycieczkę wiosną albo jesienią. Poza tym pierwsze klasy jeździły na dwu-, trzydniowe wyjazdy, zwane teraz wyjazdami integracyjnymi. Wtedy to się tak nie nazywało. Mówiło się po prostu, że wyjeżdżają, żeby się poznać ze sobą, poza tym odbywały się, oczywiście, studniówki i bale maturalne.
Jak wtedy wyglądała studniówka?
Studniówka odbywała się zawsze w szkole, bal maturalny, zresztą, też. Nie licząc jednego razu, kiedy w szkole trwał remont, więc siłą rzeczy impreza musiała się odbyć gdzie indziej. Na studniówce obowiązywały stroje szkolne – biała bluzka, granatowa lub czarna spódnica dla pań, panowie musieli być obowiązkowo w białych koszulach i w krawatach, Za to już na balu maturalnym panowała pełna dowolność stroju. Na początku zawsze tańczono poloneza, a potem tańce dowolne.
Czy w tamtych czasach szkoła była już znana z kierunków typowo medycznych, biologiczno-chemicznych? I jak się kierowało taką szkołą, będąc polonistą?
Nie, nie można powiedzieć, że szkoła miała ścisły profil. Myśmy w ogóle mieli dobre przyjęcia do szkoły. Zawsze byliśmy w pierwszej dziesiątce szkół w Warszawie i rzeczywiście na kierunki biologiczne dostawało się bardzo wielu uczniów, ale równie wielu wybierało ówczesny SGPiS, a później SGH. Geografia szła dobrze, uczniowie chętnie zdawali na fizykę. Był jeszcze niedawno w szkole taki fizyk, pan Łucznik, który, jak się śmiejemy, wychował połowę profesorów fizyki na warszawskim uniwersytecie –chyba sześciu lub pięciu profesorów na Wydziale Fizyki, jak kiedyś policzyłem, to jego wychowankowie. Doktorów nie liczę.
Jakich uczniów Pan dokładnie zapamiętał? Jacy uczniowie szczególnie utrwalili się w Pana pamięci?
Ja występuję niejako w dwóch sytuacjach i w dwóch rolach. Jako dyrektor i jako nauczyciel, który zawsze uczył jedną czy dwie klasy. Miałem zwyczaj prowadzić klasy od początku do końca, czyli do czwartej klasy. Więc pamiętam oczywiście najlepiej tych, których osobiście uczyłem. I nie ma znaczenia, czy ktoś był dobrym uczniem, czy złym. To, jakim ktoś był uczniem, nie ma wpływu na to, czy się go pamięta. Ja właściwie nie miałem nigdy takich uczniów, których nie lubiłem. Po prostu lubiłem swój zawód i lubiłem uczniów. Lubiłem uczniów, kiedy byli sobą, kiedy zachowywali się naturalnie i swobodnie, a poza tym – myśleli.
Inaczej jest z funkcją dyrektora. Z uczniami miewałem kontakt częsty, ale nie z każdym z pięciuset stale, więc nie można było pamiętać wszystkich. Pamięta się różnych, np. takich, którzy zrobili potem karierę życiu, ale to nie jest regułą.

Ilu uczniów liczyła wówczas jedna klasa?
Ha! W różnych czasach różnie bywało. Średnio były to klasy 32-36-osobowe. Raz chyba trafiła się klasa 38-osobowa. Wyjątkiem były klasy matematyczne o profilu uniwersyteckim, które z założenia liczyły poniżej 20 osób. Program takiej klasy, ale tylko z matematyki, układali pracownicy Uniwersytetu Warszawskiego i oni tego przedmiotu uczyli. Chodziłem do nich na hospitacje z matematyki. Bo można nie znać przedmiotu od strony merytorycznej, ale można ocenić, czy ktoś potrafi tego przedmiotu uczyć. Zdarzyło się że musiałem zmienić nauczyciela. To był człowiek niesłychanie zdolny, doktor matematyki. Ale nie zdawał sobie sprawy z tego, że w klasie są nie tylko geniusze i rozwiązywał zadania w ten sposób: „No, tu mamy takie mmmm… no to tak… pomińmy to całe rozumowanie, bo to jest banalne. Na końcu otrzymujemy mniej więcej to i to. Z tego wynika odpowiedź.” Więc to jest dowód, że wiedza fachowa nie zawsze idzie w parze z umiejętnościami nauczycielskimi.
Przypomnę, że od marca uczymy się w nowym budynku przy ulicy Hożej 88. Czy był Pan tam?
Byłem.
I jak się Panu podoba wnętrze tego obiektu?
A Wy pamiętacie ten stary budynek?
Tak, tak, uczyliśmy się tam.
No, więc właśnie, budynek bardzo mi się podoba. To jest luksusowy pałac w porównaniu z tamtym. Nie wiem, jak by się w nim żyło na co dzień. Tam, w tym tłoku, była jednak pewna bliskość. Wszyscy się właściwie w ciągu jednego dnia spotykali po parę razy na korytarzach, większość uczniów znała się od pierwszej klasy do czwartej. Powiedziałbym, że było tłoczno, ale bardziej intymnie. Łatwo było organizować imprezy, jakieś spotkania, gazetki, wystawy. Nie widziałem natomiast Waszej szkoły w działaniu, ale kiedy oglądałem te kilometry korytarzy i piętra, pomyślałem sobie, że sprzyja to dzieleniu się na grupki, każda klasa żyje osobno, prawda? I jakoś nie bardzo widzę warunki do wspólnych działań.
Jakie były inicjatywy za Pana kadencji? Dzisiaj my organizujemy, np. Festiwal Teatralny „12 minut” oraz konkurs talentów „Kuźnia”. Podczas Dnia Nauczyciela klasy uczestniczą w grze miejskiej. Czy za Pana kadencji też były organizowane podobne imprezy?
Właśnie, imprezy te były różne. Poza tym od czasu do czasu odbywały się przedstawienia. Czasem – z okazji Dnia Nauczyciela lub Dnia Ucznia, a nawet bez specjalnej okazji, uczniowie przygotowywali inscenizacje sztuk teatralnych, jakichś adaptacji. Niekiedy to było nawet zabawne, uczniowie wystawili na przykład sztukę opartą na baśni o Kopciuszku. Część ról grali nauczyciele, np. fizyk był złą macochą. W innym przedstawieniu, na linie (to było w sali gimnastycznej w poprzednim budynku), w charakterze anioła, huśtała się dziewczyna, którą wtedy uczyłem. Dzisiaj jest profesorem filozofii.
Wiemy, że jest Pan z wykształcenia polonistą. Jaką epokę literacką lubi Pan najbardziej?
W tym miejscu mogę opowiedzieć anegdotę. Kiedy szedłem na polonistykę, najbardziej pociągał mnie romantyzm. Pamiętam, Że chyba po pierwszym roku albo na początku drugiego roku studiów miałem okazję rozmawiać z panią profesor od językoznawstwa. To była towarzyska rozmowa. Ona pyta: „A pan to z czego chce robić magisterium?” Ja wypiąłem dumnie pierś i powiedziałem: „Z romantyzmu!” Ona była wysoka, dużo wyższa ode mnie. Popatrzyła na mnie z góry i powiedziała: „Nie szkodzi. Z tego się wyrasta.” I rzeczywiście wyrosłem. Zrobiłem specjalizację z pozytywizmu. Raczej pozytywizm jest mi życiowo bliższy niż romantyzm.
Jak mógłby Pan podsumował okres swojej kadencji? Czy był to spokojny czas?
O nie, spokojny to na pewno nie był. To był bardzo burzliwy okres, także przecież zewnętrznie. I trzeba było przez to wszystko przejść możliwie suchą nogą, Żeby nikomu nic złego się nie stało i żeby szkoła robiła swoje, po prostu. Czas biegnie dla wszystkich jednakowo i nie wraca, więc, jeżeli ktoś jest w wieku szkolnym, chodzi do szkoły, przygotowuje się do życia, przygotowuje się do studiów, to trzeba ten czas wykorzystać tak dobrze, jak się tylko da. I szkoła powinna przede wszystkim starać się do tego życia i do tych studiów przygotować, bo każdy stracony rok jest stracony bezpowrotnie. Nie ma powrotu, więc myśmy starali się zawsze, Żeby szkoła, niezależnie od tego, co się działo w świecie, pracowała możliwie tak samo jak zawsze. Po prostu, w miarę spokojnie, bez napięć, uczyła porządnie i przygotowywała do tego, co trzeba. Zawsze powtarzałem uczniom, Że nie jest ważne, co człowiek w życiu robi, bo każda praca jest potrzebna i ten, kto układa płyty chodnikowe, jest tak samo ważny jak lekarz, bo i ludzi trzeba leczyć, i ludzie chcą chodzić po równym chodniku. Ważne jest tylko to, żeby człowiek robił w życiu to, co lubi, żeby robił to tak dobrze, jak potrafi.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Marta Lipowska i Norman Bartkowski
Rozmowa przeprowadzona w 2014 roku.