Maria Wojtowicz

Po ukończeniu Szkoły Podstawowej nr 17 zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty do XXXV LO im. Bolesława Prusa. Obie szkoły mieściły się w jednym budynku, przy ul. Zwycięzców 7/9. Wiele koleżanek i kolegów z mojego rocznika trafiło do tej samej klasy licealnej, co ja. Jednak ze względu na wrześniową przeprowadzkę poza Warszawę, nie podjąłem nauki w „Prusie”, choć figurowałem na liście uczniów. Przez kilka pierwszych dni koleżeństwo opowiadało niemal wyłącznie o lekcjach matematyki (przerabiali logikę), o niezrozumiałych rzeczach, które tam się działy. Próbowałem to wszystko zrozumieć, czytałem zeszyty – w końcu matematykę lubiłem od dziecka. Jednak bez większych sukcesów. Gdy po tygodniu, może dwóch, przyszła pierwsza kartkówka, jej wyniki były dla nas wielce zastanawiające – w podstawówce byliśmy całkiem dobrymi uczniami, przyzwyczajonymi do czwórek i piątek. A tu – zbiorowa kompromitacja.

Wówczas postanowiłem pójść do p. Marii Wojtowicz na lekcję matematyki. Musiałem ją poznać. Podczas sprawdzania listy odezwałem się, że jestem. Po bardzo krótkiej rozmowie, w której zapewniłem, że nadrobiłem samodzielnie wszystkie braki i że wszystko z logiki rozumiem, pani Profesor zaprosiła mnie do tablicy. Poprosiła o wykonanie jakiegoś działania na zdaniach. Cierpliwie i w milczeniu oglądała to, co na tablicy się pojawiało – kilka znaczków przecież sobie przyswoiłem. Gdy skończyłem, skomentowała krótko: „Jeśli tobie się wydaje, że rozumiesz logikę, to nigdy nie zostaniesz matematykiem. Siadaj, dwója!” Liceum kończyłem w innym mieście, ale utrzymywałem listowny kontakt z paroma kolegami. Jednym z głównych tematów były zawsze lekcje matematyki i osoba pani Profesor.

Zostałem młodszym kolegą po fachu pani Marii Wojtowicz, gdy pracowała już w Hoffmanowej, a ja, student IV roku fizyki na Uniwersytecie Warszawskim, zostałem tam nauczycielem. Poznałem ją od razu – od tego spotkania minęło raptem siedem lat – i opowiedziałem pani Profesor o tamtej lekcji. Choć nie pamiętała incydentu, to doskonale pamiętała klasę. Z uznaniem wyrażała się o koleżankach i kolegach, których imiona i nazwiska przytoczyłem. Przyznała także, mocno rozbawiona opowieścią, że jest ona bardzo wiarygodna. Tym bardziej wiarygodna, że „… miałam rację: tak jak przewidziałam, nie został pan matematykiem, tylko fizykiem”.

We współpracy nie przeszkadzało nam odwieczne niedopasowanie programowe pomiędzy licealną fizyką a licealną matematyką, szczególnie w klasach matematyczno-fizycznych: potrzeby fizyki w zakresie określonych metod matematycznych pojawiają się wcześniej, niż przewiduje to program matematyki. Nie próbowałem przekonywać pani Profesor do przyspieszenia kursu matematyki – zapewne niewiele bym wskórał. Za to z przyjemnością podjąłem podsuniętą przez nią myśl powracania na lekcjach matematyki w IV klasie do wybranych zagadnień z fizyki z lat poprzednich. Ja wskazywałem zagadnienia, które uczniowie powtarzali i przedstawiali na lekcji matematyki. Rolą zaś pani Profesor było przedstawienie bardziej formalnego ujęcia zagadnienia.

Doskonale pamiętam sprawę może drobną, ale znaczącą dla szkoły. Na początku lat osiemdziesiątych pani Profesor odpowiadała za tworzenie planu lekcji w szkole. Przekazała mi ten obowiązek, za zgodą dyrektora Wawrzyniaka, wraz ze swoim bogatym know-how. To było jakbym dostał dwuczęściowy gotowiec: na niemal algorytmiczną konstrukcję podstawy planu oraz na różne sposoby myślenia o domknięciu planu. Dwadzieścia kilka lat później to ja z kolei przekazałem ten obowiązek pani Elżbiecie Błahucie, nauczycielce matematyki. Nie ma to jak sztafeta pokoleń.

Byłem uczniem p. Marii Wojtowicz. Na jednej lekcji. Ona zaś była dla mnie nauczycielką znacznie dłużej, będąc jednocześnie serdeczną koleżanką. Żałuję tylko, że tak krótko, że tylko kilkanaście lat. Ale mocny ślad w pamięci pozostał.

Włodzimierz Natorf