Red. Zofia Tomaszewska 3e


Wstęp

Berlin – miasto, które przez dekady rozdzierały mury, ideologie i wspomnienia – przyjęło nas w pełnej krasie. W cztery intensywne dni spotkaliśmy się z historią nie tylko na kartach podręczników, ale pod własnymi stopami.

Od East Side Gallery po Katedrę Berlińską, od Bundestagu po Pomnik Pomordowanych Żydów Europy – każde miejsce mówiło własnym głosem. A my słuchaliśmy.

Ten wyjazd nie był tylko szkolną wycieczką. Dla wielu z nas był to pierwszy poważny spacer po historii współczesnej Europy – z pytaniami, które zostaną na długo.

Dzień pierwszy: Mury, wspomnienia i pierwszy głos

Do Berlina przyjechaliśmy pociągiem. Z walizkami, plecakami i świeżą jeszcze ekscytacją, podzieleni na wcześniej ustalone grupy, zajęliśmy miejsca w przedziałach. Patrząc przez okna, próbowaliśmy zgadnąć, co przyniesie ta podróż.

 

Po dotarciu na miejsce – szybkie zakwaterowanie, odłożenie bagaży i pierwszy spacer. Kierunek: Muzeum Muru Berlińskiego. Po drodze padały pytania: „Czy chciałbyś tu mieszkać?”, „Czym Berlin różni się od Warszawy?” – klasyczne i banalne, ale nie takie znowu pozbawione sensu. Na trasie wykładu pojawiły się też postacie z berlińskiego tła – wzbudziły zainteresowanie, a odważniejsi zdążyli nawet zrobić zdjęcia. Pozwólcie, że ta część relacji pozostanie naszą zbiorową tajemnicą.

Muzeum otwierało opowieść filmem o historii miasta – sucha narracja i dynamiczne obrazy, które wielu z nas znało tylko z podręczników. Później przeszliśmy do East Side Gallery, czyli 1,3-kilometrowego odcinka dawnego muru, dziś zamienionego w największą na świecie galerię murali. 118 artystów z całego świata. Obrazy, które miały być przez nas przedstawiane i omawiane, „pogubiły się” gdzieś w tłumie kolorów i długości trasy. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy okazało się, że nie trzeba wracać i szukać ich wszystkich.

Wieczorem ostatni, ale może najważniejszy punkt dnia – Ambasada RP w Berlinie. To właśnie tam nasi pełnoletni koleżanki i koledzy – po raz pierwszy – oddali głosy w wyborach prezydenckich. Chwilę później siedzieliśmy już w parku nad Sprewą, dzieląc się wrażeniami i próbując berlińskich słodyczy i napojów. Wśród rozmów powracał temat polityki. Niezależnie od poglądów – ten dzień dla wielu z nas miał smak symbolicznej dojrzałości.

Dzień drugi: Pamięć i pomniki

Rano spotkaliśmy się z przewodnikiem – panem Markiem. Od ponad piętnastu lat mieszka w Berlinie, zna miasto od podszewki i potrafi o nim opowiadać tak, że trudno oderwać się od słuchania. Już w drodze na Plac Poczdamski dyskutowaliśmy o polityce i możliwych wynikach wyborów. Kilka dni później, przeglądając niemiecki dziennik Die Welt, zrozumiałam, jak bardzo oderwanie od kraju potrafi przybliżyć nas do jego spraw. Spojrzenie z dystansu, zza granicy, bywa zaskakująco przenikliwe.

Pan Marek zyskał sympatię grupy opowieściami, anegdotami, detalami. Jedna z historii zapadła mi szczególnie w pamięć: Amerykanka, która – zainspirowana książką My, dzieci z dworca ZOO – przez lata po przyjeździe do Berlina szukała „tych dzieci” w pobliżu ZOO Palast. Nie znalazła ich. Świat się zmienił, ale pamięć – niekoniecznie.

Następnym punktem programu było KaDeWe – legendarne Kaufhaus des Westens, największy dom towarowy Europy, otwarty w 1907 roku. Panoramiczna winda, luksusowe sklepy, dziesiątki kawiarni i perfumerii. Wyszliśmy z różnymi wrażeniami – niektórzy trzymali w rękach próbki perfum, inni – milczenie.

Prawdziwą lekcją historii okazał się jednak Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma, pozostawiony jako ruina po II wojnie światowej – z powybijanymi szybami, przepołowioną wieżą i napisem „Vater vergib” – „Ojcze, przebacz”. Obok wzniesiono modernistyczną świątynię z lat 60. – przeszkloną, nastrojową, napełnioną niebieskim światłem. Ktoś z naszej grupy powiedział cicho: „Tutaj mogłabym się modlić”.

Po drodze zatrzymaliśmy się przy Bramie Brandenburskiej, gdzie zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, a później – przy Uniwersytecie Humboldtów, jednym z najstarszych i najbardziej prestiżowych w Niemczech. Wymieniano nazwiska absolwentów: Karl Marx, Albert Einstein, Arthur Schopenhauer. Niektórzy z nas zaczęli półżartem rozważać stypendia i przyszłe wyjazdy.

Największe wrażenie tego dnia wywołał Pomnik Zapadłej Biblioteki na Bebelplatz – szklana płyta, pod którą widać puste regały. Symbol książek palonych przez nazistów. Jeden z kolegów zacytował Heinricha Heinego: „Tam, gdzie pali się książki, tam pali się także ludzi.”

W Berlinie takich miejsc jest wiele. Ruiny, nieopisane mury, pomniki bez podpisów – nie milczą, ale przemawiają głośniej niż tablice z datami. Nie proponują gotowych odpowiedzi, ale zmuszają do refleksji.

Dzień trzeci: Granice, wieże i betonowa cisza

Tego dnia zaczęliśmy od miejsca-symbolu: Checkpoint Charlie. Dawne przejście graniczne między Wschodem a Zachodem – niegdyś pełne dramatów, kontroli i ucieczek – dziś zamienione w atrakcję turystyczną. Stoi tam replika strażnicy, kilka plansz z archiwalnymi zdjęciami i tłum ludzi z aparatami. To obraz historii pozbawionej już grozy, ale nie znaczenia.

Tuż obok – muzeum. Niewielkie, ale pełne opowieści. Zajrzałam na chwilę do grupy prowadzonej przez niemieckiego przewodnika. Mówił o swojej własnej ucieczce przez mur – w 1964 roku, w aucie marki Isetta. Głos mu drżał. Słuchaliśmy w milczeniu. W tej jednej sali historia odzyskała twarz.

Potem była Wieża Telewizyjna – 368 metrów wysokości, panorama całego Berlina. Na tablicach pod szybami opisano każdy istotny budynek, od stadionu po ratusz. W górze wszystko wydaje się jasne, przejrzyste, poukładane. Ale tylko z tej perspektywy.

Po południu dotarliśmy pod Pomnik Pomordowanych Żydów Europy – 2711 betonowych bloków, bez jednego słowa wyjaśnienia. Przed wejściem tabliczka: „Wchodzisz na własną odpowiedzialność.” Ktoś z naszej grupy powiedział, że głosy odbijające się echem między blokami przypominają mu atak schizofrenii. Coś się w nas zatrzymało. Trudno było wrócić do zwykłych rozmów.

Spacerowaliśmy jeszcze aleją Unter den Linden – szeroką, dostojną, łączącą Bramę Brandenburską z Wyspą Muzeów. Wzorowana na paryskich bulwarach, w rzeczywistości bardziej przypomina warszawską Marszałkowską: monumentalna, chłodna, dobrze zorganizowana.

Dzień czwarty: Organy, refleksja i ostatnie schody

Na koniec – Muzeum Techniki. Przestrzeń pełna pociągów, samolotów, komputerów, maszyn do pisania. Każdy znalazł coś dla siebie: jedną z koleżanek zgubiłam w sali filmowej, drugą – przy fabryce kapeluszy. Część chłopaków nie odklejała się od tablic z silnikami samolotowymi. To było muzeum totalne – edukacja i zabawa w jednym, bez nachalnego dydaktyzmu.

Ostatni dzień zakończyliśmy w ciszy. Katedra Berlińska, miejsce majestatyczne i wyciszające, przyjęła nas przypadkiem – a może nieprzypadkowo – dokładnie w południe. Rozpoczynało się tam krótkie nabożeństwo: dwadzieścia minut muzyki organowej i refleksji. Wnętrze napełniły słowa niemieckiego „Ojcze nasz” i głos modlitwy o pokój: „We pray for peace in our land. Bring end to war and injustice.”

Niektórzy z nas skorzystali z okazji, by wejść na szczyt świątyni. Pomocna tabliczka z napisem „jeszcze tylko 120 schodków” działała zaskakująco mobilizująco. Widok z góry – ostatni z tej podróży – był wart każdego kroku.

Z Berlina wyjeżdżaliśmy inni niż przyjechaliśmy. Zintegrowani, trochę zmęczeni, z aparatami pełnymi zdjęć, a głowami – pełnymi obrazów. Ktoś wydał ostatnie euro na pocztówkę, ktoś inny na magnes. Pieniądze na obiad? Były, ale czasem przegrywały z pamiątką.

Wspomnienia z takich wyjazdów nie kończą się z ostatnim dniem. Pozostają rozmowy, śmiechy, dyskusje. Dla niektórych być może był to moment przełomowy – pierwszy impuls, by tu wrócić, może na studia, może do pracy. Jednego jesteśmy dziś pewni: każda pocztówka z Berlina trafi do pani profesor Anny Winnickiej. Bez niej ten wyjazd nie byłby taki sam. A może – nie byłoby go wcale.