„Pamiętam najlepszego opowiadacza! To pan profesor Witold Andrzej Łucznik, fizyk, który uczył moich rodziców, uczył mnie, a że wierzę w jego nieśmiertelność, to ufam, iż będzie też edukował kolejne pokolenia. Prof. Łucznik wchodzi pewnego razu na katedrę i nakazuje nam założyć maski spawalnicze, po czym gasi światło i zaczyna puszczać prąd przez szklany pręt…”
W ten sposób dwa lata temu o prof. Łuczniku w wywiadzie „Szkoła potrzebuje opowieści” udzielonym dla Tygodnika Powszechnego mówił Marcin Napiórkowski. Ja niby wiedziałam i wiem, że ludzie są śmiertelni, ale byłam bezgranicznie przekonana, podobnie jak mój szkolny kolega, że Profesora to nie dotyczy.
Kilka dni temu okazało się, że dotyczy. Naprawdę trudno to pojąć, zważywszy, że jeszcze niedawno Profesor wpadał do Hoffmanowej na uroczystości lub zrobić pokaz doświadczeń z fizyki dla uczniów, a na Wydział Fizyki UW spacerował żwawym krokiem dość często, by spotkać się z dawnymi uczniami, dziś Profesorami, porozmawiać, napić się herbaty w przestrzeniach pełnych sprzętów do wyznaczania ładunku elektronu (eksperyment Milikana), badania cząstek alfa i innych rzeczy dostępnych tylko wtajemniczonym…
W wieku 96 lat zmarł prof. Witold Andrzej Łucznik. A ja siedzę i myślę, że może z nieśmiertelnością jest inaczej? Może nieśmiertelność zapewniło Profesorowi poszerzanie grona wtajemniczonych – nie tylko fizyków, ale wszystkich tych, którzy przekażą kolejnemu pokoleniu, że na lekcji fizyki w liceum badali interferencję światła, pocierali ebonitowe pałki i zakładali spawalnicze maski? A może nieśmiertelność to opowieści? Opowieści Profesora o dziewiętnastowiecznych fizykach, z których jednoznacznie wynikało, że to wszystko jego dobrzy koledzy oraz opowieści, które snujemy my, jego uczniowie, do dziś – niektórzy od dwudziestu lat, a niektórzy od pięćdziesięciu…
Czy ja lubiłam lekcje fizyki? Szczerze? Niespecjalnie. Zaczynały się od uroczego „Dzień dobry kochane dzieci!”. Potem robiliśmy doświadczenia, co było ciekawe, Profesor snuł opowiastki nawet fajne, ale zawsze kończyło się tak samo – kilkunastoma tablicami zasmarowanymi kredą i przekształcanymi wzorami. A potem kartkówką: pewną, choć niezapowiedzianą, podpisywaną imieniem i nazwiskiem oraz współrzędnymi (odpowiadały miejscu, gdzie się siedziało, moje to (3;3)).
Czy rozumiałam, co działo się na fizyce? Też niespecjalnie, raczej mniej-więcej, a że zwykle mniej, to po kartkówce była poprawa. A po niej następna i następna… czasem po lekcjach, a czasem w sobotę. W efekcie w sobotę była fizyka, startowała o 7.00 czy 8.00 i polegała na maratonie popraw. Bo poprawiać można było każdą kartkówkę dowolną liczbę razy, tylko że kolejne poprawy były coraz trudniejsze. Nieszczęsny efekt Dopplera zaliczyłam chyba za szóstym czy siódmym podejściem, gdy w treści zadania jeździły trzy karetki na sygnale, Małgosia wołała do Stasia zza muru, uciekając przed radiowozem, który też był na sygnale. Gdzieś w rozwiązaniu zrobiłam błąd ortograficzny, w związku z tym wokół niego właśnie niczym te fale z efektu Dopplera rozchodziły się czerwone okręgi, którymi Profesor zamazał pół kartki. I jeszcze obciął mi punkt.
A skoro na powyższe pytania odpowiedź jest, jaka jest, to czemu od środy myślę nad nieśmiertelnością prof. Łucznika, a w piątkowe popołudnie piszę ten strasznie długi tekst? Może dlatego, że bez tych lekcji, bez okupionych łzami popraw kartkówek, mogło nie być przyjaźni z Anią z mat-przyr’u rok starszego, z którą zapoznano mnie, bo umiała fizykę, co zresztą wykorzystała, skacząc po krzesłach i stolikach, by wyjaśnić mi wspomniany efekt Dopplera. Kilka lat później Ania obroniła doktorat z fizyki i nikogo to nie zaskoczyło, przecież fizykę miała w genach. Jej Mama też jest fizyczką, absolwentką Hoff i uczennicą prof. Łucznika. Może myślę o Profesorze również dlatego, że uczył nas punktualności. W sali 014 zawsze byliśmy kilka sekund przed dzwonkiem. Opisy doświadczeń składaliśmy na biurku przed lekcją. Trochę było w tym pewnie opresyjności, ale więcej świadomości, że prof. Łucznik zaczynał lekcję idealnie równo z dzwonkiem, kartkówki sprawdzał szybko, a w szkole spotykaliśmy Go wczesnym rankiem jako pierwszego, gdy montował eksperyment zaplanowany na kolejną lekcję. Dopiero pisząc to, zdałam sobie sprawę, że jest mi głupio, gdy się spóźniam, poniekąd ze względu na tamte doświadczenia. Podobnie teraz uświadomiłam sobie, że u każdego nauczyciela udawało nam się przesunąć sprawdzian czy inną pracę. U Profesora nigdy. Próbowaliśmy raz, mieliśmy naprawdę fatalny dzień, zenity zmęczenia, wypracowanie z polskiego i inne dramaty, połowa przeziębiona, zasmarkana i kaszląca. Nic nie osiągnęliśmy, ale do kartkówki każdy dostał kubek z herbatą i wkrojoną doń pomarańczą. W końcu nic tak nie leczy przeziębienia jak pomarańcza.
Jednak najważniejsza opowieść o profesorze Łuczniku wiąże się z lekcjami techniki. Techniki, która de facto była fizyką, a ściślej doświadczeniami z fizyki. To opowieść, która składa się z innych opowieści. Co czwartek o poranku składaliśmy na biurku opisy doświadczenia zrobionego tydzień wcześniej, a następnie przez dwie godziny lekcyjne w kilkuosobowych zespołach mierzyliśmy, ważyliśmy, puszczaliśmy bańki, biegaliśmy za dziecięcym samochodzikiem na baterie, skrzętnie notowaliśmy wyniki, opracowywaliśmy je itd. A że wszystko, co dobre szybko się kończy, to… w środę po południu w domach uczniów klasy 1C zajęte były telefony i komputery, bo opis doświadczenia pisało się indywidualnie, ale o spójność wniosków, wyłapanie grubych błędów w wynikach czy omówienie przebiegu eksperymentu dbało się wspólnie. Nigdy nie pisałam tyle, co wtedy i z taką łatwością. Nawet w wypracowaniach z polskiego nie dbałam o styl tak, jak w każdym zdaniu tamtych tekstów. A przede wszystkim nigdy wcześniej i nigdy później nie napisałam bajki w odcinkach. Nie pamiętam, jak to się stało, że kolejne opisy tworzyliśmy w konwencji baśni pełnych przygód Rozalindy, Lomhilla, elfów, lasów i strumyków. Nie wszyscy to robili, nikt do tego nie zmuszał. A po latach dowiedziałam się, że te elfickie przygody Profesor czytywał rodzinie przy obiedzie. Niedługo minie ćwierć wieku od powstania doświadczalnych opowieści, a ja nadal pamiętam, że jedna z nich kończyła się wierszykiem:
„To koniec bajki Kochane Dzieci.
Niedługo sen ku niebu uleci,
Zostanie świat bez elfów i czarów,
A w lesie ciemnym chmary komarów”.
Wraz z profesorem Witoldem Andrzejem Łucznikiem odchodzi pewna epoka, jakaś cząstka świata pełnego elfów, czarów i magicznych sprzętów w pracowni fizycznej. Wierzę jednak, że to nie koniec bajki, Kochane Dzieci. Na tym polega nieśmiertelność.
Ewa Nizińska
Obrona pracy magisterskiej prof. Łucznika w… 2006 roku
Profesor Łucznik zrobił „magistra”, bo tego wymagało prawo oświatowe a on w wieku lat 80 nie zamierzał rezygnować z pracy. Praca magisterska profesora była oparta o opisy z lekcji techniki, które pisaliśmy. I była to pierwsza w historii Wydziału Fizyki, jeśli nie całego UW obrona, gdzie cała komisja: promotor, recenzent i przewodniczący, zwracali się do magistranta per „panie profesorze”, bo przecież byli to jego uczniowie.
Ewa Nizińska