Jestem z rocznika maturalnego 1972. Kiedy zawiadamiałam koleżanki i kolegów z dawnej klasy, z którymi mam kontakt, o śmierci i pogrzebie Pani Profesor Teresy Holzer, słyszałam: będę, przyjdę, zrobię wszystko, żeby być. Nie skrzyknęliśmy się na wspólne świętowanie 40-lecia matur przez cały ubiegły rok, a dzisiaj jest nas tu spora grupka. Widocznie Pani Profesor była i pozostaje dla nas kimś ważnym.

Pani Profesor –
uczyła nas Pani przez 4 lata poprawnego posługiwania się językiem polskim, umiejętności jasnego wyrażania swoich myśli, rozumienia, ale także krytycznej analizy tekstów literackich. Oczekiwała od nas uczciwego przeczytania lektury i samodzielnego ustosunkowania się do niej. Nie wszyscy wywiązywali się z tak określonych obowiązków. Ale ci, których główną troską nie było prześliźnięcie się do następnej klasy, którzy starali się i potrafili sprostać Pani wymaganiom, stawali się Pani partnerami w obcowaniu z literaturą, w czerpaniu z tego obcowania maksimum korzyści. Niezależnie od ograniczeń, jakie narzucały ramy programowe i wymiar godzin lekcyjnych, rozbudzała w nas Pani głód i chęć dalszych samodzielnych poszukiwań. Poszukiwań realizujących się w obszarze literatury, ale przekładających na wybory życiowe, postrzeganie sensu życia, rozwiązywanie problemów egzystencjalnych. Nauka języka polskiego, dzięki sposobowi jej prowadzenia przez Panią Profesor, stawała się punktem wyjścia do samookreślenia, stworzenia własnej recepty na życie. Jak tradycyjni, w najlepszym tego słowa znaczeniu nauczyciele, była Pani naszą maestrą – nie tylko nas Pani edukowała, ale i wychowywała.

Zapewne, nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy w latach szkolnych. Jako dobra uczennica starałam się sprostać stawianym wymaganiom. Pamiętam, że nie zawsze mi się to udawało. Byłam „pożeraczem” książek, ale w 3. klasie przechodziłam kryzys i nie przeczytałam kilku wymaganych lektur. Referat o obrzędach związanych z porami roku w „Chłopach” Reymonta napisałam na podstawie bryku. Pani Profesor nie zarzuciła mi co prawda nieprzeczytania lektury – o takie sprzeniewierzenie mnie nie posądzała – ale wyraziła swoje niezadowolenie z powodu niezbyt interesującego i nieadekwatnego doboru przykładowych obrzędów. To Pani niezadowolenie, okazywane za pomocą specyficznej mimiki, kilku słów – było może ważniejsze od konkretnej oceny. Podobnie jak pochwała, wyrażana w skąpych, ale tym cenniejszych słowach. Nie zdawaliśmy sobie też w latach szkolnych sprawy, jakiej klasy człowiekiem jest Pani. Okazało się to w sposób szczególny za czasów Solidarności, kiedy nie było już nas w szkole. Wolno domniemywać, że stała Pani wówczas światopoglądowo poza Kościołem, odnajdując w nim jednak swoje miejsce w walce o prawdę i idee, w którą zaangażował swój autorytet Kościół polski. „Po czynach ich poznacie ich” chciałoby się powiedzieć.

Pani Profesor – za wszystkie nauki, które pobraliśmy na Pani lekcjach i poza nimi, za wpajanie nam szacunku dla języka, za radość, jaką czerpiemy z czytania, za kształtowanie postawy zdystansowanej, a jednocześnie pełnej gotowości do zaangażowania – w imieniu własnym i zgromadzonych tu byłych Pani uczniów z serca dziękuję. W Hoffmanowej mieliśmy na ogół szczęście do nauczycieli. Wśród nich – do Pani.

Anna Mieczyńska, Warszawa, 20.02.2013